środa, 14 maja 2014

Boże błogosław Amerykę

Chciałam wstawić w końcu jakieś zdjęcia z Chin, żeby pokazać co zwiedziłam, ale ostatni tydzień był ciężki. Ostatnio moja współlokatorka była bardzo przygnębiona i narzekała na szkołę i dzieci. Wiem, że dla niej ciężka praca i nauka są bardzo ważne i chciała przekazać dzieciom, że mogą robić coś więcej w życiu niż np. sprzedawać warzywa na ulicy. Starałam się jej jakoś pomóc i wytłumaczyć, że nie wszyscy muszą kończyć studia i potrzebni są nam różni ludzie. Poza tym nie każdy musi chcieć iść na studia. Podkreślałam też, że powinna dbać o swój własny dobrostan psychiczny. Ona mówiła mi, że zna osoby, które ciężką pracą i uporem wyszły z getta i skończyły z przestępczością.
Opowiedziała mi też o świecie, którego nie znałam- świecie, w którym istnieją jasne podziały na to, kto jest biały, a kto czarny.
W Stanach istnieją elitarne szkoły tylko dla białych ludzi. Nie ma w nich żadnych latynosów, ani przedstawicieli jakichkolwiek innych ras. Pamiętam jak oglądałam film pt. "Kamerdyner" opowiadający o losach czarnoskórego pracownika Białego Domu. W filmie, gdy Obama został wybrany nowym prezydentem, wszyscy ludzie byli wzruszeni i płakali. Zastanawiałam się czy to jakaś propaganda, czy może faktycznie te wybory prezydenckie wzbudziły tyle emocji. Postanowiłam więc zapytać współlokatorkę jak to było. Ona jako przedstawicielka społeczności meksykańskiej powiedziała mi, że faktycznie wiele osób płakało ze wzruszenia po ogłoszeniu wyników, ona także. Ludzie zaczęli wierzyć, że może nastał czas równości, może nawet następnym razem na prezydenta zostanie wybrany Latynos?

Opowiedziała mi także o tym, jak to wiele nawet wykształconych ludzi w Meksyku decyduje się wyemigrować do Stanów- "krainy mlekiem i miodem płynącej". Niestety ich dyplomy nie mają takiej samej wartości, jak te amerykańskie i są zmuszeni zaczynać od zera, gdzieś na zmywaku, a ich prawa są niewielkie. Jeśli ktoś zostaje nielegalnie w kraju i urodzi tam dziecko, a urząd imigracyjny dowie się o tym, to takie rodziny są rozdzielane, tzn. dziecko staje się obywatelem Stanów i do nich należy, a rodzice zostają deportowani z powrotem do Meksyku.
Opowiadała mi też o tzw. "kojotach", którzy "pomagają" Meksykanom przedostać się nielegalnie do Stanów. Ich usługi są bardzo drogie, ale nie oznacza to wcale, że będą się przejmowali losem swoich klientów. Droga do krainy mlekiem i miodem płynącej wiedzie przez gorącą pustynię, pełną jadowitych węży i innych niebezpieczeństw. Ludzie mdleją z odwodnienia czy głodu (nie mogą ze sobą zabrać za wielu rzeczy), lub po prostu umierają. Oczywiście część historii kończy się happy endem i udaje im się przedostać do Stanów.

Wracając do tematu białej skóry, to istnieją, oczywiście dla żartu, zabawne quizy "Jak bardzo jesteś biały"? Chodzi oczywiście o zachowanie. Mimo, że nie jest to na serio, to uważam, że dobrze pokazuje pewien obraz społeczeństwa. Mi wyszło, że jestem średnio biała- nie wiem czy powinnam się z tego powodu cieszyć, czy może płakać.
Nigdy nie widziałam siebie w kategorii "biała", ani nie uważałam, żeby to było coś istotnego (wydaje mi się, że wiele Polaków ma podobne odczucia, co ja). Może dlatego, że rozpoczęłam naukę w międzynarodowej amerykańskiej szkole, w której miałam kontakt z dziećmi z całego świata? Najwyraźniej jednak kolor skóry jest tematem bardzo istotnym na całym świecie i może zamykać lub otwierać wiele drzwi. Teraz to widzę i wiem też jak wiele horyzontów poszerzył mi ten wyjazd.

Moja współlokatorka odeszła też z powodu nieporozumień międzykulturowych. Tutaj nic prawie się nie komunikuje w prost. Jeden z chłopców naśladował podczas lekcji moją współlokatorkę. Zdenerwowała się i potem chciała go ukarać. Powiedziała mu, żeby poszedł z nią do klasy obok, na co zareagował bardzo nerwowo, w końcu krzyknął, że nie chce tam iść. Jak mi wytłumaczyła chińska nauczycielka, dla tego ucznia bycie karanym na oczach innej klasy oznaczało utratę twarzy (to jest bardzo istotny element tej kultury), a dla niej krzyczenie na nauczyciela oznaczało brak szacunku. Chińska nauczycielka wyjaśniła mi tę sytuację, tłumacząc do tego, że ten chopiec jest nadpobudliwy i wcale nie naśladował mojej współlokatorki, a innego ucznia. Zapytałam ją w prost: ok, moja współlokatorka widzi tę sytuację w zupełnie inny sposób, czy próbowałaś jej coś wyjaśnić, porozmawiać z nią? Nauczycielka odpowiedziała, że nie, bo współlokatorka była taka zdenerwowana. Hmmm... ok, rozumiem aluzję (aluzje i niedopowiedzenia też są istotnym elementem tej kultury), to ja mam się zająć "brudną robotą" i pogadać z nią.
Starałam się wyjaśnić chińskim koleżankom, że nasze kultury (kultury zachodu), są zupełnie inne i każda z nas widzi świat trochę inaczej. Dodam, że nauczycielki sugerowały współlokatorce, by się nie denerwowała, dbała o siebie.
Nie doszło już nawet do bezpośrednich rozmów, bo ona stwierdziła, że tak dalej nie może i rzuca tę pracę. Nasza rozmowa na ten temat trwała w sumie półtora tygodnia...

Następny post będzie już lżejszy :)

wtorek, 29 kwietnia 2014

Gorąca woda zdrowia doda!

Ostatnio mój blog nieco umarł, ale już go wskrzeszam i nadrabiam zaległości!
Byłam cały czas przeziębiona  i za każdym razem słyszałam: idź do szpitala! Sugerowano mi, że to na pewno przez zanieczyszczenie powietrza i pewnie piję za mało gorącej wody, ale o tym później.
Moja współlokatorka powiedziała, że kiedy ona wybrała się do lekarza w Japonii (ponieważ też była cały czas przeziębiona) , to lekarz jej powiedział, że jest za bardzo emocjonalna i ma nie przeżywać tak silnych emocji. Byłam ciekawa, czy też usłyszę jakąś kolejną ciekawą diagnozę, więc stwierdziłam, że się wybiorę do szpitala. Wizyta u laryngologa kosztowała mnie 2 zł (same leki były oczywiście droższe)- cennik jest zależny od tego, co nam dolega.
U nas podczas wizyty, drzwi są zamknięte, a w Chinach są otwarte i tak naprawdę każdy może zajrzeć do gabinetu. Trochę to czasem krępujące, ale skoro nawet zdarzają się toalety bez drzwi..
Pani doktor powiedziała, że ma córkę, która jest studentką i planuje wyjechać na wymianę do Australii i chciałaby, żebyśmy się zakolegowały i rozmawiały po angielsku. Zgodziłam się, w końcu zawsze fajnie jest mieć nowych znajomych. Niedługo potem córka przyszła do szpitala, a zaraz po niej pojawił się bardzo wysoki doktor John, który również był zainteresowany ćwiczeniem angielskiego. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi, że mogą mi pomóc, a ja się trochę czułam dziwnie kiedy tak stali nade mną, podczas gdy lekarka oglądała mój nos i uszy.
Całkiem to zabawne: idę do lekarza i zaraz mam nowych znajomych, jadę metrem i zaraz mam nowych znajomych! Raz tak poznałam dziewczynę w metrze. Zapytała mnie czy może jestem Rosjanką, bo bardzo spodobał jej się pewien obraz rosyjskiego malarza, a informacje o nim są tylko w tym języku.

Wracając do tematów szpitalnych, to niestety po lekach, które dostałam, poczułam się jeszcze gorzej, dostałam bardzo wysokiej gorączki i nie byłam w stanie nic jeść przez 3 dni.. Więc w moje urodziny musiałam znowu iść do szpitala... Nie powiem, żeby było to przyjemne doświadczenie...

Pragnę dodać, że gorąca woda jest tutaj lekarstwem na wszystko i najczęstszą poradą medyczną! Boli cię brzuch? Pij gorącą wodę! Źle się czujesz? Pij gorącą wodę! Jesteś chory/chora? Pij gorącą wodę! Dużo, dużo gorącej wody! Podkreślam: GORĄCEJ, a nie ZIMNEJ! Gorącą wodę pije się też do obiadu, do gorącej wody wznosi toasty... "Na zdrowie" nabiera tu nowego znaczenia.

Mimo wszystko urodziny były naprawdę urocze: kupiłam tort dla koleżanek z pracy. Tak naprawdę torty nie są tu tradycją, nawet po kolacji czy obiedzie nie zamawia sie deserów. A impreza, tudzież przyjęcie urodzinowe, to po prostu kolacja w gronie znajomych. Wyjaśniono mi, że imprezy są dla obcokrajowców, alkoholików i Chińczyków, którzy chcą poznać zagraniczniaków. Zabawne jest, gdy w azjatyckich filmach pokazują kluby, to są one pełne białych ludzi- samo zepsucie ;)
Wracając do uroczych urodzin, to dostałam od koleżanek zestaw kawowy, ponieważ wiedzą, że lubię kawę. Moi uczniowie narysowali mi na tablicy życzenia urodzinowe i śpiewali też "Happy Birthday". Niestety nie mogłam tego zobaczyć na żywo, bo byłam bardzo chora, ale dostałam zdjęcia i nagranie video od koleżanek. Dzieci zakazały nauczycielom ścierać tablicę przez cały dzień, bo miały nadzieję, że wyzdrowieję i przyjdę do nich. Pojawiłam sie dopiero w poniedziałek, dzieci zaśpiewały mi "Happy Birthday", a następnie była sesja zdjęciowa. Warto zwrócić uwagę na to, że dzieci narysowały choinkę- Święta trwają tu cały rok, bożonarodzeniowe ozdoby są wszędzie!









środa, 9 kwietnia 2014

nauczycielskie rozrywki i przyjacielscy Chińczycy

Na 8 marca (wiem, to było jakiś czas temu) wszystkie nauczycielki robiły kompozycje kwiatowe w koszykach. Ja też. Choć muszę przyznać, że mój bukiet przypominał bardziej las z krzakami niż wypielęgnowany bukiecik. Dowiedziałam się od współlokatorki, że w Japonii  moje dzieło zostałoby uznane za obelgę, ale jakoś się nie przejęłam- po prostu nie chciało mi się bawić w maksymalne podcinanie kwiatów (w Japonii przywiązują dużą wagę do bukietów, każdy to małe dzieło sztuki).
moje krzaki



Ostatnio miałyśmy zorganizowane duże sportowe wyjście dla nauczycielek, czyli spacer/marsz w pobliżu... elektrowni jądrowej! :) Aż żal, że nie zabrałam ze sobą aparatu, ani komórki, ale wokół elektrowni jest park z rzeką. Dużo było piachu- nauczycielki, które zamiast sportowych butów włożyły jakieś baleriny itp. nie wyglądały na uszczęśliwione, w szczególności gdy musiały przeskoczyć przez strumyk.
Ci, którzy przeszli dłuższą drogę, mieli dostać pierwszą nagrodę- oczywiście z moją współlokatorką stwierdziłyśmy, że jak nagroda, to tylko pierwsza! ;)
Dziś dostałyśmy nasze nagrody: dla drugiego miejsca przeznaczone było mydło, dla pierwszego płyn do płukania tkanin. Teraz moje ubrania na pewno będą miękkie!
wygrana w konkursie


TO JEST NAWET HIGH PERFORMANCE!
Pomimo, że minął dopiero miesiąc, to muszę przyznać, że poznałam tu naprawdę wspaniałych ludzi, takich prawdziwych przyjaciół. Poza tym ogólnie Chińczycy, to bardzo życzliwy naród. Nawet gdy nie znają angielskiego, to zawsze są skłonni do pomocy. Pierwszego dnia, gdy próbowałam się przedostać do metra (daleko mam do centrum), to zapytałam jakiegoś faceta, a właściwie pokazałam palcem numer z napisem docelowego przystanku, czy wsiadam do dobrego autobusu, na co kiwnął głową. Potem nagle trasa się skończyła, trzeba było wysiąść na pętli. Przerażona zaczęłam się rozglądać za jakimikolwiek oznakami, że dojechałam na miejsce (gdzie jest metro , gdzie jest metro?), na co pojawił się ten sam facet i mówiąc coś do mnie po chińsku, zaprowadził mnie do metra. Następnie kazał mi usiąść obok siebie i zaczął używać jakiegoś translatora, żeby mnie zapytać dokąd jadę. Gdy mu wyjaśniłam, że do serca Pekinu, czyli placu Tiananmen, pokazał mi palcem gdzie mam wysiąść. Może ten opis brzmi banalnie, ale dla mnie to było coś tak miłego i bezinteresownego. W żadnym jeszcze kraju, a w szczególności w żadnym mieście, nikt nigdy nie był dla mnie tak pomocny, jak właśnie Chińczycy.
Zawsze mogę liczyć na moich nowych przyjaciół, ale też na zwykłych, przypadkowych ludzi. Celowo używam słowo "przyjaciel", bo zachowują się ewidentnie tak, jak prawdziwi przyjaciele powinni.
Potem oczywiście napiszę coś więcej o ludziach, których tu poznałam! 

wtorek, 1 kwietnia 2014

Jak to próbowano mnie wyswatać..

Ostatnio gdy wybrałam się z moją meksykańsko- włoską współlokatorką ze Stanów i jej chińskim mężem "na miasto", spotkaliśmy jakąś panią, matkę kolegi, z którym już dawno temu stracił kontakt. 
Po pewnym czasie moja współlokatorka powiedziała mi, że owa pani zaczęła nagle codziennie odwiedzać jej teściów (przedtem nigdy tego nie robiła) i stwierdziła, że powinna mnie zapoznać z jej synem. Do tego oświadczyła, że jej syn ma samochód i mąż współlokatorki może go pożyczać (nie ma to jak hojność cudzym kosztem), powinien też zadzwonić i odnowić kontakt. 
Niech żyje bezinteresowność!
Współlokatorka powiedziała, że ten chłopak (syn) nie jest za fajny, bardzo lubi się przechwalać itd. Zagraniczna dziewczyna byłaby z pewnością cennym nabytkiem. Stwierdziłam, że nie jestem zainteresowana i obie zaczęłyśmy żartować z tej sytuacji. 
Podobno często koledzy jej męża pytają czy ma jakieś zagraniczne koleżanki, najlepiej mówiące po chińsku. 
W końcu w Chinach jest więcej mężczyzn niż kobiet. Do tego zarówno Chinki, jak i Chińczycy chętnie szukają zagranicznych partnerów. Usłyszałam już parę historii o Chinkach zmieniających zagranicznych chłopaków jak rękawiczki, lub o pięknych Rosjankach przyjeżdżających do Chin w poszukiwaniu bogatego męża. 
Jeśli Chińczyk ma w planach znaleźć dziewczynę lub żonę, to musi mieć samochód i dom. Bez tego ma marne szanse, bo Chinki są wymagające pod tym względem (choć nie wszystkie). 
Podobno czasem żenią się z Wietnamkami, bo są "tańsze"- trzeba tylko zapłacić odpowiedni posag i tyle. 

Chinki mówią, że na znalezienie męża mają czas do 30- im starsza dziewczyna, tym trudniej. Jedna mi powiedziała: teraz będę szukała chłopaka, a jak nie znajdę do 30, to będę podróżować jak ty! 


Bawi mnie, gdy Chińczycy czasem z lekkim przerażeniem w oczach mówią, że obcokrajowcy są bardziej "otwarci" (nie, nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale może coś w tym jest? Oni w czasach liceum muszą się raczej skupić na nauce, a na randki i wolność przychodzi czas dopiero na studiach, najczęściej z dala od wymagających rodziców. 
Skąd się biorą te przekonania o "otwartych" obcokrajowcach? Chociażby stąd: pewien nauczyciel sprowadzał sobie na noc do szkoły (mieszkania są w szkole) po dwie Chinki, lub był chętny na romanse z matkami uczniów.. Starałam się wytłumaczyć, że to tylko taki przypadek i nie wszyscy obcokrajowcy tacy są. Niestety, tak się tworzą stereotypy.. 

Na deser sesja ślubna pod Świątynią Nieba :) 








wtorek, 25 marca 2014

no pain no gain!

"no pain no gain"- tablica w biurze.



Dzieci

Chińskie dzieci bardzo lubią zagranicznych nauczycieli. Choć bywa, że niektóre nie szanują "zagraniczniaków", bo tylko chiński nauczyciel może stawiać oceny i robić sprawdziany. Poza tym "zagraniczniak" rzadko zna chiński. Moja koleżanka ze Stanów miała ostatnio taką sytuację: pewien niegrzeczny uczeń cały czas rozmawiał podczas lekcji. Zwróciła mu uwagę, żeby przestał, na co on zaczął mówić po chińsku: ee tam, i tak cię nie rozumiem. Koleżanka zna dobrze chiński i mu powiedziała: ale ja ciebie rozumiem i masz przestać mi przeszkadzać! Uczeń zrobił wielkie oczy (ten zagraniczniak zna mój język!) i od tej pory jest jednym z grzeczniejszych dzieci. 

Uczniowie już na korytarzu machaja i mówią hello (tutaj wszystkim,nawet dorosłym się macha, w szczególności na do widzenia)! Zazwyczaj odpowiadają chórem na pytania i powtarzają wszystko po nauczycielu, bo taką mają metodę nauczania. Nawet, gdy im się przedstawiałam: my name is Olga, to wszystko powtórzyły. Ja im mówię: nie, nie! To JA mam na imię Olga, WY macie inaczej! Następuje wtedy lekka konsternacja, ale zawsze jakieś dziecko załapie o co chodzi, potem reszta. 
Nie winię ich za to, tak są nauczone: powtarzać, powtarzać, powtarzać. Wykuć dialogi na blachę, żadnych zmian czy urozmaiceń, kreatywności. 
Poza tym uczniowie sami zamiatają klasę i dbają o porządek! Ich ławki są przykryte zielonymi obrusikami z falbankami. 
Chyba codziennie cała szkola wychodzi na boisko i ma ćwiczenia: bieganie, tańczenie, areobik. Poza tym co parę przerw mają relaksujące ćwiczenia na oczy itd. 

Ostatnio koleżanka mi powiedziała: teraz będziesz miała zajęcia z najniegrzeczniejszą klasą w szkole, zobaczysz! Szykuj się! A tu szok: dzieci grzeczne, chętnie biorące udział w zajęciach. Moim zdaniem jest to jedna z najgrzeczniejszych klas, co budzi śmiech nauczycielek. Wytłumaczono mi, że to może dlatego, że jestem dla nich taka miła i ciepła, poza tym one chyba lubią zagranicznych nauczycieli.
Raz w tygodniu chodzimy do innej szkoły- biedniejszej, takiej bardziej wiejskiej. Dzieci tam czasem całują mnie po rękach (na początku czułam duże zakłopotanie), dają małe prezenty, typu łódka z papieru itd. Urocze są!


Nauczyciele

W chińskiej szkole nauczyciel ma prawo potrząsnąć (a może raczej szarpnąć) dzieckiem, lub je trzepnąć po głowie, gdy jest niegrzeczne. Podobno w Korei Południowej są dopuszczalne kary cielesne, przynajmniej tak mówią chińskie nauczycielki.
Każda grupa nauczycieli od danego przedmiotu ma swoje biuro. Tak więc jest całe biuro nauczycielek angielskiego, każda ma swoje biurko i komputer. Dziewczyny są przesympatyczne i bardzo  pomocne, prawie wszystkie wystrojone jak laleczki. Cały czas robią jakieś zakupy w internecie- głównie ubrania, które są rzeczywiście bardzo ładne i niedrogie. Niestety angielski nauczycielek od angielskiego (!) jest mocno sredni, dlatego też ściągają zagranicznych nauczycieli. My zagraniczni jesteśmy od wymowy. Dzieci na naszych lekcjach w ogóle nie piszą i nie należy od nich tego wymagać. W ogóle nie należy za wiele wymagać, bo wszystko jest za trudne dla dzieci, a jednocześnie za łatwe, bo program nauczania jest podobno za prosty. 
Trzeba się nieźle namęczyć, by przygotować lekcję: przede wszystkim prezentacja w power point, zabawy wymagające jedynie mówienia. Dodatkową trudnością jest duża ilość dzieci w klasie, ok. 40-50.
Z jednej strony podejście: zrób sobie "jakoś" lekcję, z drugiej surowa ocena umiejętności pedagogicznych. 
Dlatego trzeba znaleźć złoty środek, by jakoś pogodzić te wszystkie sprzeczności ze sobą. Nie poddawać się i nie zniechęcać. "No pains no gains". 

Dla nauczycieli jest oddzielna stołówka, tzw. szwedzki stół. Codziennie ćwiczę jedzenie pałeczkami i coraz lepiej mi to wychodzi. Choć nadal mam trudności z jedzeniem śliskich rzeczy typu kluski i pierogi. Na początku z troską podsuwano mi łyżkę pod nos. Teraz sama sobie ją biorę.
Chińczycy gorąco namawiają do jedzenia i brania dokladek! Poza tym są bardzo przejeci czy wszystko w porządku itd. Podobno to pozostałość po ciężkich czasach, gdy nie było co włożyć do garnka, więc jedzono wszystko, co możliwe: nawet liście i trawę. 

P.S. Jak na razie wstawiłam zdjęcia samej szkoły (akwaria i wodospady), może potem dodam więcej. 

rybki rybki rybki

wodospad w szkole


niedziela, 16 marca 2014

Moje wielkie tureckie Chiny

Wypadałoby zacząć od tego, dlaczego zdecydowałam się pojechać właśnie do Chin, ale za każdym razem jak ktoś mnie pyta, to sama nie wiem co mam odpowiedzieć. Tak się jakoś złożyło i tyle. Sama się zastanawiam jak to się w ogóle stało!
Tak jak wiele cudzoziemców wybierających się do Chin, pojechałam uczyć angielskiego. Na początek wybrałam Pekin, żeby nieco się oswoić z kulturą. Następnie może pojadę do mniejszych miejscowości, by zobaczyć prawdziwe Chiny.
Nie oglądałam za bardzo zdjęć Pekinu, żeby samej mieć możliwość poznawać miasto i tworzyć moje własne wyobrażenie o nim.

Pierwszy szok przeżyłam przy lądowaniu: był taki smog, że nawet nie zauważyłam kiedy wylądowaliśmy! Pierwszego dnia powietrze było szare i miało zapach spalonej gumy. Na dowód tego wstawiłam najwstrętniejsze zdjęcie świata, przedstawiające jakieś krzaki, czyli drogę z lotniska do centrum Pekinu.
Teraz powietrze jest nieco lepsze, ale gdy się spojrzy w dal, to widać jakby wszystko było spowite mgłą spalin.

Najbrzydsze zdjęcie świata.

Mam trochę wrażenie, jakbym znowu była w Turcji, w lato 2013 w małej nadmorskiej miejscowości Zonguldak: wszędzie kurz, nieco zaniedbane budynki. Do tego Chińczycy mają podobne zachowania do Turków- każdego "obcego" obczajają od stóp do głów, komentują: patrz, patrz! Cudzoziemiec! Fakt, w Pekinie nie ma za wielu "białych" i faktycznie czuję się tutaj trochę inna. Na szczęście na korzyść, bo mam jasną skórę, włosy i niebieskie oczy, a są to cechy bardzo pożadane.
Z kolei posiadanie ciemnej karnacji jest delikatnie mówiąc.. niemile widziane. Jak to powiedziała rekruterka: ty jesteś ładna i jasna, to możesz łatwo znaleźć pracę, a nie taka czarna brzydka, jak Twój kolega (czarnoskóry Anglik). Dokładnie tak to wyglada: pomimo tego, że chłopak jest native speakerem i teoretycznie nie powinien mieć żadnych problemów, to bardzo długo szukał pracy... Smutne, ale prawdziwe. Zresztą sprawdza się to, co mówiła mi moja mama: dzieci bardzo patrzą na wygląd. Jakaś dziewczynka do mnie podeszła i powiedziała, że chciałaby, żebym to ja była jej nauczycielką. Skoro jestem ładna, to na pewno dobrze uczę. hmmm, no nie do końca... ale o tym napiszę w następnym poście o pierwszych spostrzeżeniach dotyczących chińskiej szkoły.


Wszędzie są kreskówki i "uśmiechnięte buzie".

Kolejna cecha, która sprawia, że czuję się jak w Turcji, to zupełny brak organizacji: nie znasz dnia i godziny, wszystko może się zdarzyć! Oto przykład:  nagle się okazało,że mam mieszkać przez pierwsze dni w hotelu,potem jedna noc,potem dwie,a następnie w popłochu musiałam rano opuszczać pokój, bo jedziemy do szkoły na lekcję pokazowa, a godzina wyjazdu nie była do końca pewna.
Szkoła jest ładna, raczej nowa. Na miejscu okazało się, że pokoje mieszkalne są tak jakby... w remoncie i musi przyjść pani, żeby je sprzątnąć. UWAGA: z mieszkania będzie widok na wspaniały 'zamek- wersja współczesna' znajdujący się na górce! (potem zamieszczę zdjęcia tego oszałamiającego obiektu) Jak na razie jestem w pokoju przeznaczonym dla małżeństwa. Potem,jak skończą remont drugiego mieszkania, które jest wielkie (serio), przeniosę się tam razem z moją koleżanką z Kalifornii: pół Włoszką, pół Meksykanką, zakochaną w Azji, mającą męża Chinczyka. Dziewczyna kolorowa i szalona jak moja kuzynka z Chile! (Tak na marginesie niedawno wróciła z Chile). Ma tyle samo lat co ja, zna chiński, koreański i japoński. Na uczelni w USA uczyła się o naszej historii i wie,że nie ma u nas niedźwiedzi polarnych (oprócz tych w zoo). Wracając do mieszkania, to jest ono na tyle duże, że damy radę. Mankamentem jest łazienka na korytarzu, czyli dzielony prysznic i sedes-kucajka. 


Widok z okna z fragmentem "zamku".


mały spacer po Pekinie.